Zdjęcia robi człowiek

Szukanie wspólnej płaszczyzny pomiędzy dźwiękiem a obrazem nie zawsze jest rzeczą łatwą. Każdy, kto próbował swoich sił w fotografii koncertowej, wie, że oddanie klimatu występu wymaga nie tylko wprawy, ale także odrobiny szczęścia. Gdzieś na przecięciu tych dwóch sztuk dzieją się jednak rzeczy magiczne, które próbuje uchwycić Wojtek Różalski.

Co było w twoim przypadku pierwsze – muzyka czy fotografia?

Muzyka, zdecydowanie muzyka była wcześniej. Urodziłem się w stanie wojennym, już jako świadomy słuchacz załapałem się na parę genialnych premier w latach 90. Miałem starszych kumpli metalowców i od nich pożyczałem spore pakiety kaset z muzycznymi sztosami, w których, z wypiekami na twarzy, tonąłem wtedy bez reszty. Nie ukrywam – od kilku klasycznych pozycji wtedy się odbiłem i dopiero po latach zacząłem je doceniać. Finalnie większość dziś uważam za legendarne, a lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte to dla mnie najlepszy czas w świecie porządnej muzyki. Kumplom dziękuję! Fotografia przyszła później i była, niejako, konsekwencją chęci bliższego obcowania z idolami młodzieńczych lat. Aparat pozwolił mi też zupełnie inaczej spojrzeć na muzykę.

Sam uczyłeś się jak robić zdjęcia?

Tak, sam. Podszedłem do tematu z uporem – najpierw uczyłem się metodą prób i błędów, później czytając jakieś książki poświęcone tej materii. Na przestrzeni lat spotkałem też wielu znakomitych fotografów. Z kilkoma jestem w kontakcie, czasami pytam o zdanie, poddaję się krytyce – ich sposób widzenia bywa dla mnie często inspiracją. Natomiast nigdy nie starałem się nikogo kopiować, wręcz uciekałem od tego. Zresztą ciągle uważam taki sposób na budowanie czegoś za niezbyt fajny. Próbuję zrozumieć mentalność i tok myślenia innych, ale cały czas podążam swoją drogą. Do każdego koncertu, do każdej galerii podchodzę indywidualnie. Klimat, światła, sam styl muzyki – dobrze, kiedy to wszystko gra ze zdjęciem.

Co było dla ciebie najtrudniejsze w tej nauce?

Kiedy zaczynałem, ciężko mi było skompletować jakiś rozsądny zestaw, głównie przez kwestie finansowe. Trudno było mi się pogodzić z takim stanem rzeczy. Usłyszałem wtedy od pewnego jegomościa, zawodowca, hasło – „stary, to nie sprzęt robi zdjęcia, ale człowiek” i w końcu zacząłem rozumieć, o co tutaj chodzi, w czym rzecz. Dziś nie śledzę nowości sprzętowych, odpuściłem całkowicie tę gonitwę. Aktualnie jestem szczęśliwie zakumplowany z aparatami wyprodukowanymi w latach 2008, 2010 i 2017.

Jakie były twoje największe marzenia związane z fotografią i czy udało ci się je spełnić?

Słucham bardzo dużo muzyki, cenię wiele zespołów (nie tylko tych, którym blisko do krwi i flaków). Wiadomo, że serce bije szybciej, kiedy fotografujesz z bliska kogoś, z kim jesteś jakoś związany emocjonalnie. Występuje jakaś interakcja – to jest fajne. Patrząc na to przez ten pryzmat – jest jeszcze kilku załogantów, kilka festów, które chciałbym zatrzymać w kadrach. Mam nadzieję, że uda mi się to zrobić. Kiedy już będę czuł, że mam to, co chciałem, pomyślę o albumie. Chodził mi też po głowie zrobienie obszernego fotoreportażu zza kulis trasy koncertowej jednego zespołu, ale to już trudniejszy temat do ogarnięcia. A jeśli chodzi o te momenty, które kiedyś były w sferze marzeń – załapałem się do fosy na występy wielu mistrzowskich dyrygentów. Tom Gabriel Fischer, Ihsahn, Tony Pettitt – cieszyłem się jak dziecko; te chwile kolekcjonuję w kadrach i w głowie.

Masz jakichś idoli, jeśli chodzi o fotografię?

Pierwszy człowiek, który od razu pojawia mi się w myślach w kontekście tego pytania to Danny Clinch, amerykańska foto-legenda. Facet, który zawsze jest tam, gdzie powinien być fotoreporter muzyczny i zawsze wykorzystuje w 100% te momenty. Druga to Rafał Kotylak, nasz krajan. Dynamika, którą zawiera w kadrach, to prawdziwy sztos. Szkoda, że coraz rzadziej można zobaczyć jego nowe galerie z wydarzeń muzycznych. W ogóle mamy w Polsce wielu świetnych fotografów i spokojnie mógłbym wymienić jeszcze kilka nazwisk prawdziwych zawodowców. Nie chciałbym jednak nikogo przypadkowo pominąć, więc ograniczę się do tych dwóch.

Czy oprócz fotografii koncertowej interesuje cię też inny rodzaj zdjęć?

Lubię fotografię uliczną, ta spontaniczność sytuacji jest interesująca. Spieszący się gdzieś ludzie, pozorne zamieszanie, a w istocie bardzo poukładany schemat. Lubię od czasu do czasu przejść się z aparatem przez moje miasteczko, poobserwować, poszukać decydujących momentów. Niestety obecnie brakuje mi na to czasu.

Jak wygląda u ciebie proces selekcji zdjęć? Czy dużo z nich odrzucasz i czy wygląda to inaczej niż w czasach, kiedy zaczynałeś?

Wiesz, kiedyś, jak miałeś analogowy aparat, a w nim kliszę na 36 klatek, to starałeś się bardzo, żeby nie zmarnować żadnej z nich. Po wywołaniu okazywało się często, że 10 zdjęć było do zaakceptowania. Dziś nie ma już takich ograniczeń w kwestii liczby zdjęć, jakie jesteś w stanie zrobić – teraz decyduje pojemność karty pamięci. Natomiast liczba dobrych kadrów się nie zmieniła – robisz 200–300 i 10 z tego jest niezłych. (śmiech) Zresztą, jestem wobec siebie dość surowy, tym 10 zdjęciom, w miarę dobrym, daję czas wypicia jednej kawy, po czym łypię na nie okiem ponownie i przeważnie 5 wywalam. To trochę uproszczenie, ale tak mniej więcej to wygląda.

Właśnie, skoro wspomniałeś o sprzęcie analogowym, to tak na koniec chciałem cię jeszcze zapytać: czy stawiasz wyłącznie na cyfrę, czy zdarza ci się jeszcze robić tradycyjne, analogowe zdjęcia?

Całkowicie odpuściłem. Może kiedyś, jak już trochę zwolnię, wrócę do niej. Ten typ fotografii na pewno nigdzie się nie wybiera, wręcz przeciwnie – mam wrażenie, że przeżywa renesans. Ciągle dostępne, w ogólnym obiegu, są komponenty umożliwiające realizowanie się w tej starej szkole łapania obrazu. Póki co kibicuję weteranom, którzy nie stracili zapału i do dziś biegają z kliszami do laboratoriów albo wywołują sami w warunkach domowych.

Zdjęcia: Wojciech Różalski

Na zdjęciach od góry: Wojciech Różalski, Obscure Sphinx, Sunnata

WRozalski – good MUSIC in pictures

wojciechrozalski@yahoo.pl