KOBARU – wywiad
Turpizm i postapokaliptyczny klimat
Czy warto zaryzykować wszystko dla pasji? Jak zamienić początkowe niepowodzenia w inspiracje do działania? O robieniu zdjęć, spełnianiu marzeń i nieudanej ucieczce od grania na gitarze rozmawiam z Mariuszem „KOBARU” Kowalem, fotografem i gitarzystą zespołu Sunday at 9.
Fotografia to rozległy temat, więc zacznijmy może od portretów. Kiedy jakiś robię to po to, żeby podobało się nie tylko mnie, ale także osobie, którą fotografuję. Jeżeli podoba się tylko mnie, to pójdzie do kosza…
Nie do końca, bo osoba fotografowana zawsze patrzy na siebie dużo bardziej krytycznie.
Próbujesz wtedy kogoś przekonać, że to zdjęcie jest fajne?
Tak. Często pomaga też czas. Bywa, że musi go trochę upłynąć, aby taka osoba przyznaje mi rację i spojrzała już mniej krytycznie. To dotyczy zwłaszcza fotografii portretowej typu „beauty”, faceci raczej tak nie patrzą. (śmiech)
Nigdy?
No, może doprecyzujmy – muzycy nie patrzą. Jeśli robisz sesję choćby bodybuildera, to oczywiście, że on tak. (śmiech)
Pokazujesz zdjęcia w trakcie sesji?
Nie, nigdy. Ludzie widzą wtedy półprodukt, nie wiedząc, jaki będzie efekt. Coś im się nie spodoba z jakiegoś powodu i morale spada. Często te pierwsze zdjęcia nie są jeszcze do końca satysfakcjonujące, trzeba coś pokombinować ze światłem i ustawieniami. Jak masz czas, to jest też zabawa.
Jak duże znaczenie ma dla twoich zdjęć ich późniejsza obróbka?
Lubię to, chyba nawet bardziej niż samo fotografowanie. Lubię kombinować w Photoshopie i, jeśli mam wcześniej konkretny pomysł, to jest to dużo łatwiejsze. Czasem lubię też się po prostu pobawić. Szczególnie jeśli to sesja robiona dla przyjemności i zajawki, a nie „reporterska” robota, w której zresztą nie jestem zbyt dobry, to lubię w tym Photoshopem podziałać.
Ważne, żeby to wyjściowe zdjęcie było jak najlepsze?
Jeśli wiem, co to ma być, to wiem, co z czego to zrobię. Przez lata wyrobiłem sobie już wyobraźnię na tyle, żeby móc przewidzieć, jak wyglądać będzie efekt, jeśli w określony sposób wykonam samo ujęcie. Jeżeli jest to sesja w plenerze, to widzę, jakie jest światło i wiem, co zrobić, żeby ostateczny efekt już po obróbce był atrakcyjny. To przyszło z czasem.
Jaki jest twój ulubiony rodzaj fotografii? Zawodowo pewnie nie zawsze robisz to, co najbardziej lubisz?
Zawodowo przeważnie robię packshoty. I to mi bardzo odpowiada, gdyż, choć pewnie wiele osób by tego o mnie nie powiedziało, jestem dość mocnym introwertykiem. Lubię zamknąć się sam z produktem, pracować w swoim tempie. Najbardziej atrakcyjna fotografia to, moim zdaniem, właśnie portret. A jeśli dodatkowo to portret osoby, która jest moim ulubionym muzykiem, to są to dwie zdobycze w jednym. (śmiech)
Czy w związku z tym czujesz się spełniony, mając w portfolio na przykład Iggy’ego Popa?
To moja największa zdobycz, ale od strony fotograficznej te zdjęcia nie są jakieś rewelacyjne, bo miałem wtedy znacznie gorszy warsztat i czasu miałem mało – cała sesja trwała może półtorej minuty. Robiłem ją w kontenerze pełniącym funkcję garderoby na OFF Festivalu, tło robione „na rozpych”, a lampy to nawet nie wiem, jak tam weszły. (śmiech) Nie zdążyłem nic ustawić tak, jak bym chciał – Iggy wpadł, cyk, cyk, cyk jedno, drugie zdjęcie – nie zdążyłem się nawet spytać, czy mogę sobie z nim zrobić jedno, bo już go nie było. (śmiech) To raczej „zdobycz” niż coś super pod kątem fotograficznym.
Półtorej minuty to musiał być duży stres…
Tak, stres był ogromny.
Nie bałeś się, że wyjdziesz z tej sesji z niczym?
Tak. I to nie dlatego, że nie będę mógł sobie potem spojrzeć w twarz w lustrze, a że musiałbym powiedzieć osobom, które mi to umożliwiły, że nic z tego nie wyszło.
Zdarzyło ci się kiedyś coś takiego?
Może nie dokładnie coś takiego, ale zdarzyło mi się raz robić sesję ślubną. Generalnie nie biorę takich zleceń, bo ich nie czuję i przez to nie umiem zrobić ich dobrze, ale raz dałem się namówić. I nie wiem, co się stało, może jakaś awaria karty, ale wszystkie zdjęcia poszły… Jedno z nich ściągnąłem, takie robione nad morzem, gdzie na niebie przeleciały trzy helikoptery, bo pomyślałem, że zrobię z tego fotomontaż, dodałem jakiś wybuch atomowy w tle i to super wyglądało, mega naturalnie. Reszta przepadła razem z kartą. Fotografując dla poważnych, „korporacyjnych” klientów packshoty i robiąc sesje zdjęciowe dla e-commerce, nauczyłem się, że twój dysk jest wart tyle, ile sesja, więc dobrze mieć back upy.
To tak, jak z muzyką – dobrze jest mieć drugą gitarę w zanadrzu.
No tak, przydaje się, jak na przykład struna pęknie. (śmiech)
Inaczej musisz zabawiać publikę na czas wymiany strun.
Ja nie, to wokalista musi. (śmiech)
A jakie były twoje największe fotograficzne wpadki na przestrzeni lat?
Raz pojechałem na sesję zdjęciową bez aparatu. (śmiech) Na szczęście jechałem tylko z Gdańska do Sopotu. Wypakowałem lampy i patrzę, gdzie aparat… Na szczęście klienci byli wyrozumiali. Raz też pojechałem na sesję bez wyzwalacza do lamp, ale jakoś udało się fajnie wykorzystać stałe światło. Zdarzyło mi się też zapomnieć o spotkaniu – siedziałem sobie przy komputerze, obrabiałem zdjęcia i nagle dzwoni telefon – „No, my już jesteśmy na miejscu, a Pan kiedy będzie?”. (śmiech) To też było dość blisko, więc szybko się wyrobiłem. To są jednak takie fuck upy, które dość łatwo ogarnąć.
Czyli sytuacja z sesji ślubnej się nie powtórzyła?
Nie. Zresztą z biegiem czasu nauczyłem się, żeby robić to, co czuję i lubię, a nie tylko to, na czym mogę zarobić. Z takiego teoretycznego zarobku i tak może nic nie być, bo jak nie czujesz, to nie wyjdzie. Dzięki temu z biegiem lat poprawił mi się komfort pracy.
Z tego, co pamiętam, zacząłeś jednak nie od fotografii, tylko od muzykowania?
Tak, najpierw była muzyka i niespełniony muzyk, który w pewnym momencie uznał, że nic z tego nie będzie. Potrzebuję pasji, jakiejś zajawki – moim zdaniem właśnie to jest najważniejsze w życiu i potrzebne, żeby być szczęśliwym. Długo szukałem substytutu dla muzyki – aż do końca liceum i początku studiów. Studiowałem bankowość przez chyba dwa semestry, w trakcie drugiego semestru zabrałem papiery ze szkoły, wyszedłem z budynku, usiadłem na ławeczce, zapaliłem papierosa (wtedy jeszcze paliłem) i zacząłem się zastanawiać, co bym chciał w życiu robić. Coś, czego nigdy nie zrobiłem, a co zawsze chodziło mi po głowie. I obiecałem sobie, że zacznę robić to, co pierwszego przyjdzie mi na myśl. I była to właśnie fotografia. Kupiłem pierwszy aparat, Canona 350D, wtedy będącego chyba całkiem w porządku, przynajmniej tak mi doradzali znajomi. No i zacząłem nim robić jakieś totalne pierdoły. Kupiłem najtańsze studyjne lampy fotograficzne, bo założyłem, że nie chcę robić reporterki, chcę sterować światłem i iść w fotografię studyjną. Mnóstwo rzeczy robiłem u siebie w pokoju – mieszkałem w kamienicy, więc sufit był wysoki. Miałem rozwijane tło i lampy – zrobiłem tam mnóstwo rzeczy.
To było na pewno trudniejsze, niż iść do studia i wykorzystać gotowy sprzęt…
Nawet nie wiedziałbym w tamtym czasie, jak z niego skorzystać. Wolałem sam powoli rozkminić sprzęt na domownikach. (śmiech) Niektórzy, jak się czymś zajmują, to idą do jakiejś szkoły, na kurs lub oglądają coś w Internecie; ja wolę do wszystkiego dochodzić sam. Dużo dłużej to trwa i kosztuje więcej nerwów, ale dla mnie tak jest lepiej. W pewnym momencie zacząłem zapraszać do domu modelki i uczyłem się pracować z osobami bardziej i mniej doświadczonymi. Cały czas pozostawałem też pasjonatem muzyki i, mimo że nie myślałem już o graniu, to chciałem te dwie pasje jakoś połączyć.
Chciałeś fotografować muzyków?
Tak. W końcu im też jest to potrzebne. Pierwszym zespołem, do którego napisałem zapytanie o możliwość zrobienia sesji zdjęciowej przed koncertem, było Acid Drinkers. To były zdjęcia robione na piętnaście minut przed ich wyjściem na scenę, w gdyńskim klubie Ucho. Przywiozłem swoje tło i lampy – nie miałem wtedy prawka, więc ostro się natyrałem z plecakiem wielkości komody. Zrobiłem kilka zdjęć, którymi byłem mega zajarany i w tej euforii je wtedy obrabiałem. Efekt został dobrze odebrany przez zespół, co zresztą zaowocowało współpracą przy trzech kolejnych płytach.
Później działałeś na podobnych zasadach?
Tak. Pytałem o ewentualną sesję wszystkich „większych”, których lubiłem i słuchałem. I pomału budowałem portfolio. Widzieli już, że nie mają do czynienia z osobą „znikąd”, tylko kimś, kto ma już jakiś dorobek.
Jak już miałeś tam tych Acidów, to pewnie było łatwiej?
Dokładnie. I jak już tak wpadłem w tę fotografię, to postanowiłem pójść do szkoły. Tyle że nie fotograficznej, tylko charakteryzatorskiej. Współpracowałem wcześniej z wizażystkami, ale zawsze kręcił mnie mroczny klimat, jakieś potwory, dlatego doszedłem do wniosku, że ciężko mi będzie wytłumaczyć komuś dokładnie, o jaki efekt mi chodzi i że lepiej, jak po prostu zajmę się tym sam. Po części okazało się to fajnym pomysłem, bo otworzyło mi dużo drzwi charakteryzatorskich. Z drugiej strony – na dłuższą metę nie zadziałało, bo jak ktoś jest od wszystkiego, to jest do niczego. Najlepiej skupić się na jednej rzeczy. Niemniej jednak dzięki tym umiejętnościom nawiązałem współpracę z Behemothem przy teledysku do Lucyfera, gdzie ucharakteryzowałem cały zespół. Wcześniej robiłem dużo rzeczy w domu, na przykład zdjęcia nagiej dziewczyny, która miała nałożoną łysinę i była cała oblana drożdżami. Później w Photoshopie ściągałem z tych drożdży kolor, taki błotny, a ja chciałem, żeby był szary. Miała też czerwone soczewki kontaktowe – wyglądała jak błotny człowiek. (śmiech) W założeniu miała to być cienka warstwa drożdży, które zasychałyby na ciele i pękały, trochę w stylu spękanej, pustynnej ziemi. Oczywiście przesadziłem z ilością i zrobiły się zacieki, co ostatecznie mi się spodobało. Nie wziąłem też pod uwagę, że drożdże pod wpływem ciepła zaczną rosnąć i odpadać. (śmiech) Później podobną charakteryzację z drożdży zrobiłem Nergalowi. Resztę zespołu pomalowałem trochę inaczej, na przykład Inferno doklejaliśmy kopytka. (śmiech) To też mi dużo dało, bo Behemoth już wtedy był zespołem światowym, a nie tylko częścią polskiego undergroundu.
Tak, już wtedy nazwa ich zespołu wiele znaczyła.
Wcześniej był jeszcze Zombie Boy [wł. Rick Genest – red.], postać znana szczególnie w Internecie – cały wytatuowany, ze wzorem czaszki na twarzy i tym podobnymi. Bardzo chciałem go sfotografować, co samo w sobie było wyzwaniem, bo pochodził z Kanady. Poszperałem jednak trochę i zauważyłem, że kilka razy odwiedził Polskę. Okazało się, że ma polski management. Pozostała kwestia finansowa, ale udało mi się dogadać ze szkołą charakteryzatorską z Warszawy, którą kończyłem i gdzie później pracowałem jako wykładowca. Dla nich to było coś ciekawego, dlatego zorganizowaliśmy wspólnie tę sesję. Dzięki temu liczby wyświetleń na Facebooku bardzo mocno nam podskoczyły. Nawet moja dziewczyna się śmieje, że jestem „celebrytą 2008”. (śmiech) Zresztą zdarzały się potem takie sytuacje na koncertach, że ludzie mnie zaczepiali, bo wiedzieli, kim jestem. Dla mnie to był wtedy straszny szok. Tak z grubsza wyglądała droga, dzięki której udało mi się połączyć fotografię z muzyką.
Zostały ci jeszcze jakieś niespełnione marzenia, jeśli chodzi o muzyków, których chciałbyś sfotografować?
Pewnie. Bardzo bym chciał sfotografować Marylina Mansona, bo jestem jego fanem z czasów Antichrist Superstar i Mechanical Animals. Mimo że teraz to już zupełnie inny człowiek i inna stylówka. Próbowałem, ale wtedy było to totalnie nieosiągalne. Do tego wszystkie zespoły, które są wizualnie ciekawe – Slipknot, Ghost. Zresztą Behemoth też był dla mnie tego rodzaju zajawką. Bo malowali się i zajebiście się ubierali, na przykład w ciuchy od Kasi Konieczki – to projektantka, która robi bardzo ciekawe rzeczy, również dla Lady Gagi. Bardzo ciekawa postać. Plus oczywiście chciałbym mieć okazję zrobić sesję niektórym klasycznym zespołom, takim jak choćby Metallica.
Czyli nie jesteś jeszcze tak do końca spełniony?
Nie, cały czas mam marzenia. Co prawda teraz fotografia stała się dla mnie bardziej pracą niż pasją, o czym zresztą marzyłem, ale stało się to w innej dziedzinie fotograficznej. Zawodowo zajmuję się packshotami. Ale za to muzyka wróciła do zajawki, czyli to, co mi się kiedyś nie udało, wróciło jako pasja.
Ciężko jest znaleźć ludzi do takich eksperymentów jak ten z drożdżami?
Właśnie nie. Szczególnie jeśli jest to podparte jakimś portfolio. Ludzie są bardzo chętni na rzeczy ekstremalne lub po prostu inne niż taka typowa fotografia „beauty”. Szczególnie na konwentach tatuażu, gdzie ludzie są już często ekstremalnie wytatuowani i to się też jakby samo fotografuje.
A co z zespołami, które nie są nastawione jakoś mocno na wizerunek i przychodzą na sesję w jeansach i koszulkach?
Wiesz, to się często zdarza nawet wśród zespołów metalowych, ale też nie ma z tym problemu, bo mieszkam w takim miejscu, że mogę zagrać otoczeniem. Jest na przykład surowa stocznia – cegła, dźwigi, metal…
Czyli masz takie swoje upatrzone miejsca?
Tak. Jest sporo takich miejsc… jak choćby Park Oliwski. (śmiech).
A zdarza się, że ktoś w trakcie zdjęć stwierdza, że nie jest przekonany do twojej wizji?
Nie, bo z reguły staram się wcześniej przekazać, jak to będzie wyglądało i czego mogą oczekiwać w trakcie sesji.
Z których zdjęć jesteś najbardziej zadowolony?
Mówimy o fotografii czy o zdobyczach?
Jak wolisz.
Przez krótki czas zajmowałem się fotografią BDSM. Poznałem dziewczyny, które zajmowały się tym zawodowo i raz lub dwa razy w miesiącu tworzyliśmy content na ich Instagram. To były chyba najbardziej kreatywne sesje, jakie robiłem. Byłem w szoku, jak ciekawe rzeczy czasem nam wychodziły, szczególnie że sam nie siedzę w tym klimacie.
Pomysły wychodziły od nich?
Tak, jako zaznajomione z tematem wiedziały, co będzie interesujące dla ich odbiorców, mówiły mi, co chcą zrobić, a ja starałem się ubrać to w obrazek. Zdarzały się bardzo ciekawe sesje – od zdjęć stóp po ludzi w lateksie przebranych za psa. Jeździliśmy do Norwegii robić zdjęcia przy kościele klepkowym w Heddal albo do Izraela na sesję na pustyni. Dużo się wtedy dowiedziałem o tym środowisku i było to bardzo ciekawe, nawet jeśli mnie osobiście to nie kręci.
A co cię najbardziej cieszy, jeśli chodzi o fotograficzne zdobycze?
Behemoth zawsze mnie cieszy. Podobnie Iggy Pop, choć z perspektywy czasu uważam, że są to słabe zdjęcia. I Zombie Boy. Przede wszystkim jednak muzycy. Dużo też oprawy graficznej do płyt zrobiłem z muzykami – Damian Ukeje, cała okładka płyty Grzegorza Skawińskiego, Tuff Enuff. No i zdjęcia do płyt Acid Drinkers. To są rzeczy, z których jestem dumny. Zawsze mnie jara, jak coś jest wydrukowane na papierze i mogę to wziąć do ręki. To zupełnie coś innego niż zdjęcie na Facebooku czy wyświetlane na stronie jako banner.
Drukujesz sobie swoje zdjęcia?
Nie. Jedyne co mam na ścianie, to okładka płyty mojego zespołu, ale akurat to nie ja ją zrobiłem.
Analog czy cyfra?
Cyfra. Nie umiem robić zdjęć analogowych i pewnie wiele osób powiedziałoby, że w ogóle nie jestem fotografem, bo stosuję zbyt dużo komputerowej obróbki, ale mnie to nie robi różnicy. Mniejsza o to, czy obrazek, który wychodzi spod mojej ręki, jest fotografią czy grafiką. Choć teraz fotografia cyfrowa jest czymś tak szeroko pojętym, że takie opinie już się raczej nie pojawiają.
Jakie były twoje fotograficzne inspiracje?
Zawsze mi się podobały fotografie Davida LaChapelle – robił zdjęcia muzykom, ale były to takie przerysowane, kolorowe, wieloplanowe obrazy. Pamiętam zdjęcie Marylina Mansona stylizowanego na policjanta drogowego, trzymającego lizak, stojącego przy żółtym szkolnym autobusie, otoczonego mnóstwem dzieci przebranych za takie małe Mansonki. Widać, że to są obrazy, a nie fotografie – jest tu wieloplanowość, detale mają znaczenie. Podobały mi się też rzeczy, które robi David Hill, on również korzystał z Photoshopa, z takim backlightem, że dym na przykład było super widać. I takie rzeczy mi się zawsze najbardziej podobały. Lubię przerysowanie, turpizm i postapokaliptyczny klimat.
Co jest najtrudniejsze w fotografii?
Światło. Żeby je ustawić, żeby je widzieć, żeby wiedzieć, jak ustawić lampę, żeby było tak, jak chcemy. Zresztą światło studyjne niekoniecznie zamykałbym w studiu, bo fajnie też wygląda w plenerach. W którymś momencie bardzo mnie znudziło białe i czarne tło, więc zacząłem sobie jakieś plany z tyłu układać. Głębia ostrości i światło to są najfajniejsze rzeczy. No, ale światło jest trudne. Trzeba to przetestować albo się nauczyć.
Panujesz już nad tym w pełni?
Przypuszczam, że da się to zrobić inaczej, ale znalazłem już swoje ulubione światło, które powielam, czasami staram się też zrobić z nim coś nowego.
Porozmawiajmy teraz trochę o twoim zespole – Sunday at 9. Jak się grało przed braćmi Cavalera?
To był chyba największy nasz koncert, graliśmy go w klubie B90. Byłem zestresowany, ale do głowy tego nie dopuszczałem. Do momentu, kiedy, jak już stałem na scenie po zagraniu dwóch kawałków, światło zaświeciło na publikę. I wtedy sobie powiedziałem… o kurwa! (śmiech) Naprawdę było tam dużo ludzi. Zawsze patrzę na siebie krytycznie, pod każdym względem, również fotograficznym i muzycznym, ale uznałem, że gdyby tych ludzi nie interesowało nasze granie, to staliby przy barze. Mogli nawet nie przyjść na suport. Jesteśmy stosunkowo mało znanym zespołem i na pewno pomogło to, że graliśmy w swoim mieście, ale mega dobrze nas przyjęli. Niesamowite było też to, że po wszystkim staliśmy sobie gdzieś z boku przy naszym stoisku z koszulkami, a ludzie wymietli nam z niego wszystkie płyty. To było super.
Pracujecie już nad drugą płytą?
Tak, powoli pojawiają się już pierwsze riffy. Z zaplanowanych koncertów zostały nam dwa – pierwszy na Festiwalu Mocnych Brzmień im. Ryśka Bieńka w Świeciu, a drugi na Litwie. W związku z tym nie będziemy już ćwiczyć naszego koncertowego seta, tylko na poważnie siadamy do nowego materiału.
Skoro mowa o ćwiczeniach, jak dużo czasu poświęcasz na swój warsztat muzyczny?
Mozolnie mi to idzie. Zresztą kiedyś zrezygnowałem z grania na gitarze głównie dlatego, że nie widziałem żadnego postępu. Teraz wprawdzie jest duży, ale dalej mam wrażenie, że przychodzi mi to z większą trudnością niż kolegom. (śmiech) W związku z tym staram się spędzać dużo czasu na szlifowaniu warsztatu i ćwiczeniach.
W kwestii gitary też jesteś samoukiem?
Tak, tak samo, jak z fotografią. Zresztą uważam, że działa to identycznie. Z fotami było tak, że musiałem sobie wydreptać pewne ścieżki, którymi później mogłem swobodnie chodzić. Tak samo było z muzyką.
Przypomniał mi się w tym momencie pewien wywiad z Andrzejem Draganem…
Też świetny fotograf! Zapomniałem o nim wspomnieć.
No właśnie. W tym wywiadzie pojawił się wątek fotograficzny – Dragan opowiadał o tym, że też stwierdził, że sam się wszystkiego nauczy, żeby to było „bardziej jego”. I że jak go zaprosili na wykłady w jakiejś szkole fotograficznej, to powiedział tamtym ludziom, że tracą czas w tej szkole. (śmiech)
Doskonale to rozumiem. Zresztą powinienem był wspomnieć wcześniej o Andrzeju, bo on też był moim guru w kwestii tego, co sam chciałem robić. Używał Photoshopa w taki sposób, że efekt ostateczny wyglądał bardzo naturalnie. Kiedy oglądałem jego prace, gdzieś na początku swojej drogi, jeszcze nie umiałem tego osiągnąć. I jeszcze te jego filmy ze zniekształceniami twarzy – rewelacja!
Są też minusy uczenia się samemu.
Tak, bo dojdziesz do jakiegoś punktu, a potem nie pójdziesz dalej, bo nie masz wiedzy.
Wydaje mi się, że warto znać zasady, ale niekoniecznie się ich trzymać.
Tak powstał djent. (śmiech) I progresywna muzyka. Wydaje mi się, że w fotografii możesz się wszystkiego nauczyć samemu – zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy tutoriale są dostępne bez większych problemów. Sądzę jednak, że w muzyce prędzej czy później musisz sięgnąć po wiedzę specjalistyczną. Nawet wielcy muzycy tacy jak Dave Gahan bez pomocy nauczyciela na pewien pułap by nie weszli. W fotografii musisz opanować zasady używania sprzętu i światła, a w muzyce chodzi bardziej o rzeczy, które musisz „zrobić” w swoim ciele. Może gdybym sam uczył się nut i teorii, to byłoby jak z fotografią… tylko że chyba nie umiem. W tej dziedzinie potrzebuję człowieka, który mi powie, że muszę się uczyć tego i tego.
Na koniec chciałbym jeszcze zapytać o muzykę z perspektywy nie tylko artysty, ale też fana. Co cię obecnie inspiruje twórczo i ekscytuje?
Trochę się zatrzymałem na pewnym wycinku muzyki. Wszyscy w zespole wychowaliśmy się w czasach, kiedy pojawiał się Marylin Manson, Korn, Slipknot i trochę nadal tkwimy w tych zajawkach. Zaczęło się od tego, że chciałem być taki jak oni, zza wielkiej wody. (śmiech) Teraz już aż tak wysoko nie aspiruję. (śmiech) Od tamtych czasów zresztą wiele się zmieniło w branży muzycznej. Kiedyś muzyka była bardziej regionalna – grunge z Seatle czy reggae z Jamajki. Wszystko to zanikło w dobie Internetu. Z drugiej strony to właśnie dzięki Internetowi taki zespół jak nasz może dzisiaj się pokazać całemu światu. Kiedyś nagranie płyty wymagało wydania majątku, a dziś wszystko jest w zasięgu ręki – jeśli chcesz, to możesz nagrywać wszystko w swoim domu. Inaczej też odbieramy muzykę i myślę, że wiele zespołów popularnych kiedyś nie miałoby szans się przebić w obecnych czasach.
Zdjęcia: Mariusz „KOBARU” Kowal