Cryptopsy / Atheist / Almost Dead / Monastery
Klub Proxima, Warszawa, 28.02.2024

Na ten koncert wybrałem się głównie ze względu na Atheist, bo choć zaliczam się do fanów Cryptopsy, nasze drogi rozeszły się wiele lat temu. Co prawda od czasu do czasu sprawdzam ich nowsze dokonania, ale nie śledzę ich już z zapartym tchem. Pamiętając jednak ile ten zespół znaczył dla mnie w czasach None So Vile i Whisper Supremacy postanowiłem dać im szansę i nie opuszczać koncertu występie Atheist. Takiej szansy nie dałem jednak supportom, więc na ich temat nie będzie tutaj ani słowa. Do klubu stawiłem się, jakieś pół godziny przed tym, jak Kelly Shaefer i spółka zaczęli swój set. Z jakiegoś powodu ubzdurałem sobie, że będzie to moja pierwsza wizyta w Proximie, ale widok budynku klubu uświadomił mi, że byłem tam już kilka lat wcześniej na świetnym koncercie Tesseract i Animals As Leaders. Cóż, główka niestety już nie pracuje. Jak na środek tygodnia fanów stawiło się całkiem sporo, choć na szczęście nie było przesadnego ścisku. Najbardziej odczuwalne było to w kolejce do baru, która ciągnęła się w nieskończoność, ale z tej atrakcji skorzystałem na szczęście tylko raz, dla kilku łyków gazowanej wody.

ATHEIST

Przed koncertem Atheist ustawiłem się strategicznie w pobliżu konsoli nagłośnieniowej, licząc, że tam dźwięk będzie najlepszy. Początek występu mocno mnie zaniepokoił, bowiem brzmienie było dalekie od ideału. Dudniące stopy i atakujące słuch basy nie pomagały w selektywności, bardzo potrzebnej przy tak technicznej muzyce, jaką gra Atheist. Nieco lepiej było przy spokojniejszych i bardziej przestrzennych utworach z trzeciej płyty, jednak wszędzie tam, gdzie grane było gęsto i na podwójnej stopie, dźwięk przypominał hałaśliwe koncerty z mrocznych lat 90. Na szczęście po jakimś czasie uległo to znacznej poprawie i mogłem skupić się na muzyce, a było na czym. Przede wszystkim ucieszyła mnie duża ilość utworów z mojej ukochanej płyty Elements, ale w zasadzie całą setlista skupiała się na pierwszych trzech albumach, więc pod tym względem nie było powodów do narzekania. Zespół wypadł bardzo żywiołowo, z naciskiem na młodszych jego członków, którzy wydawali się czerpać wielką radość z odgrywania tych utworów. Podobnie jak w przypadku Possessed, z dawnego składu pozostał jedynie wokalista i na pewno tu także dało się odczuć pewne różnice w sposobie wykonania tych utworów, ale nie w żadnym razie nie popsuło mi to przyjemności z oglądania tego koncertu.

CRYPTOPSY

Miałem pewne obawy, czy ultra brutalna muzyka Cryptopsy nie zamieni się w koncertowych warunkach w niezrozumiały, ogłuszający hałas. W takim przypadku pewnie darowałbym sobie oglądanie ich koncertu. Ku mojemu zaskoczeniu, Cryptopsy nagłośnione było znacznie ciszej niż Atheist, ale też dzięki temu zabrzmiało o wiele bardziej selektywnie. Co prawda, aby znaleźć dźwiękowy „sweet spot” musiałem mocno przybliżyć się do sceny, ale to z kolei pozwoliło mi na obserwowanie zespołu bez rozmytych konturów postaci. Cryptopsy uderzyło ze sceny niczym ciężka artyleria, z pełną mocą kontrolowanej eksplozji nuklearnej. To chyba szczyt ekstremy w bardziej precyzyjnym graniu i pewnie tak brzmiałyby Blasphemy i Bestial Warlust, gdyby zależało im na technice i selektywności. Oczywiście klimat na scenie bliższy był dokonaniom Suffocation i Cannibal Corpse, na bazie których Cryptopsy wypracowało przez lata swój unikalny, niepodrabialny styl. Flo Mounier rozdawał karty za bębnami, które także były znakomicie nagłośnione jak na ten rodzaj muzyki. Setlista była przekrojowa, jednak z dużą ilością starych otworów (było m. in. medley z kawałków z pierwszej płyty) przeplatanych nowszymi, które stylistycznie i jakościowo nie odstawały od klasyków. Mimo, że miło by było zobaczyć za mikrofonem Lorda Worma lub Mike’a DiSalvo, muszę przyznać, że Matt McGachy znakomicie sobie radzi jako frontman i starsze utwory brzmią w jego wykonaniu tak, że nie ma się do czego przyczepić. Mimo dużej intensywności muzyka Cryptopsy na żywo nie nuży, a sam zespół wie jak odpowiednio zaprezentować się na scenie.

Do hotelu wróciłem zadowolony, bo oba koncerty były w jakimś stopniu spełnieniem moich marzeń z dawnych lat. Miło widzieć, że stare nazwy to nie tylko odcinanie kuponów i gra na sentymentach, ale także radość z grania i wspólna energia, powstająca między muzykami i publicznością, której doświadczyło tego dnia kilkaset osób zgromadzonych w klubie Proxima.